Idzie jesień, bo:
a) zmywam z przyjemnością (!) naczynia w zlewie, nie wkładając ich do zmywarki, tylko po to, żeby ogrzać sobie ręce w ciepłej wodzie,
b) chowając coś wczoraj do szafy spojrzałam na mój ulubiony szalik i miałam ochotę go założyć,
c) przespałam już jedną noc w skarpetkach.

Zastanawiam się czy już teraz rozpocząć przepakowywanie szafy, upychając ubrania z pudła zimowego do letniego i na odwrót. Zawsze przymierzam wszystkie rzeczy, zanim zmienią z powrotem swoje miejsce. Robię tak odkąd pamiętam. Wszystkie kurtki, apaszki, swetry i buty zimowe muszą przejść żmudną drogę nowych stylizacji i nowego podejścia do świeżego, jesiennego outfitu. Rzeczy nie mogą być tak po prostu, zwyczajnie przerzucone z miejsca na miejsce, przewieszone lub złożone raz jeszcze i przełożone z pudła na półkę. Muszą odleżeć swoje pół godziny, stłamszone wszystkie razem w kupie na łóżku, żeby poprzez zestawienie je w odpowiednio dobraną kreację, z odpowiednio nałożoną miną i kilkoma krytycznymi spojrzeniami przed lustrem, przejść z powrotem na swoje należne im miejsce na wieszaku.
Chciałabym opatulić się teraz dużym, długim, grubym, mięciutkim swetrem, który nie pozwoliłby wniknąć do środka ani jednemu, zimnemu podmuchowi wiatru. Gdy chodziłam do podstawówki podbierałam z szafy mamy jej piękne, wełniane, własnoręcznie wydziergane swetry. Wymykałam się w nich do szkoły, kiedy wszyscy poszli już do pracy. Po powrocie odkładałam sweter na miejsce, starannie go składając, tak, żeby nikt nie zauważył. Kiedy dół swetra luźno opadał na biodra, a rękawy swobodnie zwisały zachęcając do ich wywinięcia i kiedy mogłam swobodnie usiąść na murku z podwiniętymi nogami, zawijając wokół kolan cały dół mojego pokradzionego, pięknego, miękkiego swetra to czułam się naprawdę dobrze. Czułam się piękna i naprawdę modna. Nigdy nie nosiłam glanów i nie farbowałam włosów na czarno. Moją słabością były od zawsze duże, wełniane swetry.
Jest to świetna sałatka na wczesno-jesienną ochotę na nieco bardziej kaloryczne dania, ale może być świetnym dodatkiem do ostatnich grillowych wrześniowych spotkań.
Wyjątkowo dobrze smakuje tuż po przyrządzeniu, kiedy ziemniaki są jeszcze lekko ciepłe.
Kartoffelsalat naszych zachodnich sąsiadów to wyjątkowo udany mariaż ziemniaków i boczku połączony majonezem z odrobiną jogurtu. I choć niemieckie kulinaria kojarzą mi się wyłącznie z currywurst popitymi piwem, to wyjątkowo dobrze wspominam spontaniczny wyjazd wiele lat temu na Oktoberfest do niemieckiego Weisswaser. Sprzedawałyśmy bułki, chleby i drożdżówki ze specjalnego wozu. Byłyśmy prawdziwymi prekursorkami street foodu ! 🙂 Po trzech dniach nie mogłyśmy już patrzeć ani na pieczywo, ani na ogórki i chleb, którymi częstowałyśmy przechodniów. Ale bawiłyśmy się świetnie. Bitte probieren?

Weisswaser – 2005 🙂 Ten wóz po prawej stronie na środkowym zdjęciu to nasz 🙂
 
Składniki:
– 8 sporych ziemniaków typu sałatkowego,
– 150 g wędzonego boczku,
– pęczek szczypiorku,
– sól i pieprz,
– 2 łyżki majonezu,
– 2 łyżki jogurtu greckiego.
Przygotowanie:
Boczek pokroić w kostkę i przesmażyć na patelni do lekkiego wytopienia. Szczypior posiekać. Ziemniaki ugotować w osolonej wodzie (najlepiej zostawić skórkę i dobrze je wyszorować przed ugotowaniem – pod warunkiem, że mają ładną skórkę, której nie trzeba będzie obierać). Majonez wymieszać z jogurtem, szczyptą lub dwiema soli i sporo ilością mielonego, czarnego pieprzu. Jeszce ciepłe ziemniaki pokroić w dużą kostkę. Wymieszać delikatnie z boczkiem, szczypiorkiem i sosem majonezowo-jogurtowym. Sałatkę dobrze podawać jeszcze ciepłą. 
Smacznego!