Moja niechęć do przetworów jest trwała i niestety jak podejrzewam nieodwracalna. Już samo słowo przetwory, brzmi co najmniej niepokojąco, dla mnie prawie prawie jak potwory. Kiedy tylko zaczyna się sezon na przetwory, kiedy tylko pojawiają się pierwsze owoce, a w gazetkach sieciowych marketów pojawia się promocja na zakup słoików w ilościach hurtowych, ja z niechęcią odwracam wzrok. Nie skuszę się na zrobienie konfitury morelowej z wanilią bądź powideł śliwkowych z czekoladą, choć zjadłabym jedne i drugie z niekłamaną rozkoszą. Mam trwały uraz do robienia przetworów wszelakich, który jest równie silny jak moja niechęć do owocowej zupy, którą karmiono mnie w przedszkolu. W kisielowo-różowawej zalewie pływały rozgotowane do granic możliwości wiśnie i rozgotowany niemiłosiernie makaron. Już wtedy moje kubki smakowe określiły widocznie swój poziom przyjmowania i degustowania rzeczy ekstremalnych i wyjątkowo dopuszczalnych. Uraz do zupy owocowej mam do dziś, tak jak i uraz do przetworów.

 

Ten kto w latach 80-tych posiadał działkę, wie doskonale, czym była domowa przetwórnia owocowo-warzywna. Nasza, swoim rozmachem i skalą śmiało mogła dorównywać przemysłowej. Półki naszej blokowej piwnicy o wymiarach metr na metr, uginały się co roku pod ciężarem słoików i słoiczków. Obranych i umytych owoców nie kupowało się w hermetycznych pojemniczkach, tylko jeździło się po nie rowerem na drugi koniec miasta. Tym, którzy kupują gotowe owoce na straganach, obrane i gotowe do obróbki i nie byli posiadaczami działki, tudzież w ogóle nie mieli do czynienia z agrestem, nadmienię nieśmiało, że agrest ma mały zielony ogonek z jednej strony i malutki brązowy pióropusz z drugiej. Obieranie czterech wiader agrestu było więc nie lada wyzwaniem, któremu musiałam sprostać co sezon. „Asiaaa! Wyjdziesz na dwór!” – wołały dzieciaki pod moimi oknami, kiedy ja męczyłam się nad wyparzaniem słoików. „Nie mogę! Robię soki pomidorowe” – odpowiadałam kręcąc pomidory w durszlaku, tak żeby została tylko skórka, a cały sok ściekł do garnka. Nasza półka zapełniała się pomidorowymi sokami, dżemami z owoców, szwedzkimi sałatkami z ogórków, ogórkami w occie, grzybkami marynowanymi, kompotami wiśniowymi i znienawidzonym dżemem z agrestu. Nasze półki pęczniały od zapraw, a we mnie rosła niechęć do przetworów. Kiedy więc pewnego zimowego wieczoru, gdy drugi rok z rzędu kiszone ogórki i soki pomidorowe po prostu nie wyszły, a mama stwierdziła, że to ostatni rok kiedy tak się męczyła z zaprawami, poczułam niewysłowioną ulgę.