Zmiany.

Nic nie jest w życiu tak pewne jak zmiana. Nachodzą mnie takie właśnie wcale nie tak bardzo odkrywcze pourlopowe refleksje. Takie, że wszystko się zmienia. Klimat się zmienia. Otoczenie się zmienia. My się zmieniamy. Nasze nawyki się zmieniają. Nawet to co kładziemy na grilla się zmienia.

Nie jesteś zbyt opalona… Tymi słowami powitali mnie w pracy po urlopie, który spędziliśmy w prawie 40 stopniowym upale, myśląc tylko o tym, żeby nadmiernie nie wystawiać się na słońce i używać wyłącznie filtrów powyżej 30. No faktycznie. Może nie jestem opalona. Na pewno nie jestem opalona, bo tez nie jechałam na urlop, żeby się opalać, tylko wypocząć. A nawet gdybym chciała to i tak bym nie mogła, chyba, że świadomie naraziłabym się na udar słoneczny i oparzenia skóry. Kiedyś opalenizna była wyznacznikiem udanych wakacji, tak jak brzuch był oznaką dobrobytu. Jedno i drugie odeszło do lamusa. Opasły brzuch i skóra przypominająca spaloną frytkę są dziś raczej oznaką braku rozsądku i prowadzenia niezdrowego trybu życia.
Ale patrząc wstecz i na to z czym mamy teraz do czynienia, to czy klimat faktycznie się nie zmienił? Czy słońce nie było kiedyś inne? Czy burze nie były kiedyś spokojniejsze? Czy wiatry, które lubią poszaleć dziś w nocy za naszymi oknami nie były kiedyś łagodniejsze?

Nie bardzo pamiętam kiedy zaczęłam używać kremu z filtrem. Na pewno nie było to jakoś bardzo dawno temu. Pamiętam, że opalaliśmy się raczej na oliwkę dla dzieci, w której z pewnością nie było ani grama filtra przeciwsłonecznego, a wieczorem wcale nie musieliśmy leżeć w maślance, a przez następny tydzień chodzić w koszulce zakrywającej ramiona. Przez cały turnus na „wczasach pod gruszą” chodziliśmy co rano nad jezioro obładowani krzesłami turystycznymi, kocami, dmuchanymi kółkami i innymi niezbędnymi na plaży przedmiotami i schodziliśmy równie obładowani, gdy prawie robiło się ciemno. Nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby „zejść ze słońca”. Gdy byłam mała, po naszym bloku krążyła plotka, że niektórzy z naszych sąsiadów opalają się na naftę. Było to mniej więcej wtedy, kiedy za naszymi blokami rosła sobie wielka łąka, a ja sama chodziłam do pobliskiego sklepu po papier toaletowy i proszek do prania, stojąc w kolejce obok innych podobnych do mnie dzieci. Kiedy rano wychodziliśmy na dwór, wracaliśmy mniej więcej w porze obiadu, a nasi rodzice nie mieli bladego pojęcia o tym, co w tym czasie robimy. Z reguły chodziliśmy po rowach, czy robiliśmy sobie drzewne kryjówki. Sąsiedzi w ogóle nie mówili sobie dzień dobry, bo zwyczajnie spotykali się wieczorami na ławkach, popijając piwo i paląc papierosy. To też się zmieniło, bo sądzę że patrząc na to wszystko z dzisiejszej perspektywy, pod wieloma blokami już dziś stałby wóz TVN Uwaga z niezłym wsadem na kolejny materiał. Opalanie na naftę wydawało mi się wtedy szczytem odwagi. Brzmiało to równie niesamowicie co groźnie i cały czas usiłowałam odgadnąć, który z sąsiadów poddaje się tym niesamowitym i dziwacznym zabiegom i czyja skóra ma od tego inny odcień. Niestety nigdy tego nie odgadłam. Dziś opalanie na naftę brzmi dla mnie nadal równie niesamowicie. Dziś jednak używam kremów z wysokich filtrem, bo inaczej nie wytrzymałabym na słońcu.

Nie wszystkie zmiany są złe.